Przejdź do menu głównego Przejdź do wyszukiwarki Przejdź do treści

Dostępne skróty klawiszowe:

  • Tab Przejście do następnego elementu możliwego do kliknięcia.
  • Shift + Tab Przejście do poprzedniego elementu możliwego do kliknięcia.
  • Enter Wykonanie domyślnej akcji.
  • ALT + 1 Przejście do menu głównego.
  • ALT + 2 Przejście do treści.
  • Ctrl + Alt + + Powiększenie rozmiaru czcionki.
  • Ctrl + Alt + - Pomniejszenie rozmiaru czcionki.
  • Ctrl + Alt + 0 Przywrócenie domyślnego rozmiaru czcionki.
  • Ctrl + Alt + C Włączenie/wyłączenie trybu kontrastowego.
  • Ctrl + Alt + H Przejście do strony głównej.
3 stycznia 2025

Pilot od serca

Drukuj

5 listopada 1985 roku kardiochirurg Zbigniew Religa zwrócił się do wojska z prośbą o pomoc w dostarczeniu drogą lotniczą serca do przeszczepu. Dawca był ze Szczecina, pacjent czekał na operację w klinice w Zabrzu. Po pacjenta poleciał Antonow 12, za sterami którego siedział kapitan Wiesław Kijak, pilot ze Strzemieszyc. To był pierwszy w historii polskiej transplantologii lot po serce.

Piotr Purzyński: Urodził się pan w Sułoszowej.

Wiesław Kijak: – W zasadzie to w Pieskowej Skale, przy zamku. Piękne miejsce. Tyle że nie było tam ani kościoła, ani urzędu. Nic nie było. Teraz troszkę się pozmieniało.

Jak trafiliście zatem do Strzemieszyc?

– Tato szukał pracy. Przywieźli mnie tutaj, jak miałem pół roku, w 1933. A brat urodził się już w Strzemieszycach w 1935 roku.

Przeskoczę teraz o 50 lat. 5 listopada 1985 to dzień, który się zapisał w historii transplantologii w Polsce. Pan też ma w tej historii swoje miejsce.

– Tak, dzięki Zbyszkowi Relidze. Kolegowałem się z nim. Byłem pilotem, latałem na pięknym samolocie, który dostarczyła nam Ukraina.

Antonow 12?

– Tak, pokażę panu zdjęcia, bo mam ładne zdjęcia tych samolotów. Wracając do Zbyszka Religi, najważniejsze było dla niego Zabrze, gdzie tworzyli klinikę w zasadzie od podstaw.

Jak się poznaliście?

– Wielka w tym zasługa pułkownika Mirosława Czechowskiego. Mirek bardzo dużo dobrego zrobił dla transplantacji. Pracował w dowództwie lotniczym, był dyspozytorem. Gdy Religa do mnie zadzwonił, poradziłem mu, by skontaktował się z Mirkiem. Nie z dowództwem, generałami, tylko właśnie z nim, by Mirek zlecił mi lot w ramach lotu szkoleniowego. No i Czechowski zlecił mi ten lot. Wtedy poznałem Zbyszka.

Religa opowiadał mi później, że miał problem z dawcami serca. Mógł brać pod uwagę tylko Śląsk, bo już z Warszawy na przykład było za daleko. Od śmierci klinicznej do operacji mogły upłynąć tylko trzy godziny. Teraz oczywiście nie ma takich problemów. Wkłada się serce do walizeczki. I w drogę. Wtedy trzeba było przywieźć całego dawcę.

No właśnie. Gdy 5 listopada 1985 transportował pan Antonowem dawcę serca, nie przewoził pan serca, tylko ambulans z dawcą.

– Tak właśnie było. Polecieliśmy z Krakowa do Szczecina. Mirek Czechowski powiedział: dawajcie Kijakowi przelot po prostej, żeby jak najszybciej dotarł do Goleniowa. Siadaliśmy, nie wiem, może po 30 minutach. Po korytarzach to jest dłużej, ale tak po prostej skracaliśmy lot jak tylko można było.

A potem z powrotem do Katowic?

– Najpierw do szpitala. Czechowski załatwił milicję. Czekali na motorach i ruszyli. Przywieźli nie jednego, tylko dwóch dawców. Uruchomiłem silniki. Jak tylko dali mi cynk, że wszystko zamknięte i zamocowane, wystartowaliśmy na Pyrzowice. Wyrobiliśmy się w tych trzech godzinach. Profesor Religa zadzwonił potem do mnie,

Co powiedział?

– Chłopaki, udało się! Odpowiedziałem: „Polecamy się, panie docencie”. No i tak żeśmy potem latali po dawców, po serca. Jak bliżej, to innym samolotem, Iłem czternastym. A później, jak już pojawiły się przenośne transportery na serce i czas mógł się wydłużać, to Antonowem 26. Później to już była inna bajka.

Dalej latałem z Religą, pamiętam, jak miał serce w pojemniku. Mówi: „widzisz jak serce wygląda? A jak otworzymy pacjenta, to nic tam nie ma. Taka dziura. Płuca i serca”. I już wtedy mówił, że musimy robić sztuczną zastawkę. „Wiesz, będziemy przeszczepiać serce razem z płucami, to będzie lepsze”. No i zrobił tę sztuczną zastawkę przecież.

Spotykaliście się z profesorem tylko podczas lotów?

– Dziesiątki razy umawialiśmy się na ryby. Udało się raz. Jechałem do Mrągowa na obóz kondycyjny. Profesor zadzwonił, że będzie w Kiejkutach. W jakąś sobotę pojechałem samochodem. Dostać się tam było trudno, bo to był ośrodek szkoleniowy wywiadu. Ale profesora tam bardzo szanowali. Długo czekałem, aż go powiadomili, że przyjechałem.

Czyli udało się wspólne łowienie?

– Bardzo. Jak tam się łowiło, jakie ryby tam były! To było naprawdę miłe spotkanie. Później, jak już profesor został ministrem zdrowia, coraz mniej rozmów naszych było. A i ja goniłem po świecie. Ile razy dzwonili z „Akcji Serce”, a Kijaka nie ma.

Liczył pan, ile tych lotów z sercem było?

– Nie liczyłem, musiałbym wziąć książki moje… Mój wnuczek tak był zafascynowany tym lataniem, chodził koło mnie cały czas od najmłodszych lat. Aż po studiach zrobił licencję pilota turystycznego.

A skąd u pana wzięło się to latanie?

– Własnym rodzicom nic nie mówiłem. Byłem w jedenastej klasie liceum, jak dostałem wezwaniem do WKU w Będzinie. Zajechałem tam i dali mi zlecenie na badania do Krakowa. Byłem tam już wcześniej, jak jeszcze chodziłem do liceum. Nic nie opowiadałem w domu, nie opowiadałem kolegom, nikt nie wiedział, że coś sobie załatwiam.

Dlaczego?

– Zaraz by były komentarze różnego rodzaju. Jakbym się nie dostał, chłopaki by się zaczęli nabijać.

Wciąż nie wiem, skąd ten pomysł na zostanie pilotem?

– W czasie wojny, jak alianci bombardowali Trzebinię, wychodziłem na najwyższe drzewo. Taka akacja była tu na Warszawskiej w Strzemieszycach. Siedziałem i czekałem, aż „choinki” zaczną spadać. Łuna była ogromna. Wysoko lecieli i łup, łup, łup, walili po rafinerii. Od tego czasu wiedziałem, że też chcę być tam wysoko.

I nigdy nikomu pan nie powiedział o tym postanowieniu?

–  Nawet rodzice nie wiedzieli. Dlatego była potem taka wielka awantura. Wszystkie dokumenty poszły. Dostałem się. A ja przecież jestem w liceum. Tu gdzie biblioteka dzisiaj w Strzemieszycach, to było nasze liceum. No więc dostaję zgodę, a tu matura przecież przede mną. Pojechałem do Dęblina, na rozmowę, potem do szpitala do Otwocka. Tam były badania wszystkich pilotów. Wszystko było w porządku, dostałem wezwanie, żeby przyjechać do szkoły lotniczej w Dęblinie. I jak to teraz rodzicom powiedzieć?

Jak to się skończyło?

– Dziadek przyjechał ze Sułoszowej, bo mama miała z nim jechać do lekarza. Schorowany był. Siedział właśnie w kuchni, wszyscy siedzieliśmy. No i powiedziałem, że będę musiał wyjechać troszkę wcześniej do Dęblina, bo chcę się dostać do szkoły. Ojciec na mnie nakrzyczał, do tego stopnia, że ze łzami szedłem na pociąg. Mama też nie była zadowolona. Tylko dziadek za mną był. Ojciec już do końca mi to wypominał.

Który to był rok, jak pan trafił do Dęblina?

– W 1953 roku. Jeszcze dowództwo rosyjskie tam było. W 1956 roku rozpoczęliśmy latanie. W ciągu tych trzech lat tylko raz mnie zwolnili na dwa dni i przyjechałem do Strzemieszyc. Tylko dlatego, że mama przysłała telegram, że jest bardzo chora. Na śmierć dziadka już nie dostałem urlopu. Lataliśmy wtedy szykami i usłyszałem, że „nie będziemy dla ciebie latać szykami później”.

A pamięta pan swój ostatni lot?

– Oczywiście. To był pożegnalny lot nad Krakowem. Mam zdjęcia. Wcześniej lataliśmy po całym świecie. Szkoliłem innych pilotów. O tu, na zdjęciu, widzi pan, Libijczycy.

Rozmawiał Piotr Purzyński

Zdjęcia Archiwum Wiesława Kijaka

WIESŁAW KIJAK

Ppłk w st. spocz. Wiesław Kijak urodził się 11 października 1933 roku. Służył w 13 Pułku Lotnictwa Transportowego w Balicach jako starszy instruktor. Na emeryturę przeszedł w 1992 roku. Był pilotem klasy mistrzowskiej. Wykonał 10 512 lotów, spędzając w powietrzu 8214 godzin i 51 minut.

Uzyskał licencje pilota zawodowego, samolotowego i liniowego. Latał samolotami Po-2, UTB-2, Pe-2, IŁ-12, UJŁ-28, IŁ-28, IŁ-14,  JAK-12, Ts-8, AN-2, AN-12B.

ZE WSPOMNIEŃ PPŁK. PIL. WIESŁAWA KIJAKA

Oprócz lotów operacyjnych wykonywałem też loty specjalne. Do Algierii z helikopterami, do Chin na wystawę z samolotami „Orlik” i „Wilga”, do Londynu po ważący 20 ton komputer dla Zjednoczenia Hutnictwa w Katowicach (trudno uwierzyć dzisiaj w taki ciężar komputera!). Dwukrotnie z Kalkuty do Krakowa transportowałem 10 ton narkotyków dla Zakładów Farmaceutycznych.Kilkakrotnie latałem do Niigaty w Japonii po sprzęt i urządzenia elektroniczne dla Zakładów Wrocławskich ELWRO.

Kiedy powstawała Fabryka Samochodów Małolitrażowych, latałem często do Turynu i przywoziłem podzespoły do „małego Fiata”. Był taki okres, że czułem się jak farmer – heja! Woziłem cielęta do Wenecji i Mediolanu. Tych lotów wykonaliśmy bardzo dużo. Z Norwegii przywoziliśmy krowy specjalnej rasy dla polskich rolników. Był to dar państwa norweskiego dla Polski.

Tekst ukazał się w grudniowym numerze „Przeglądu Dąbrowskiego”

Czytaj więcej

Biznes

Finansowe wsparcie na rozpoczęcie działalności. Nabór do końca miesiąca

Wiadomości

Gońcy ruszają w miasto z decyzjami podatkowymi

Kultura

Bilety jak świeże bułeczki. Miała być dodatkowa pula, a będzie dodatkowy koncert

Rekreacja

Przełamanie jeszcze nie teraz. Następna szansa w czwartek